Za kilkanaście dni do kin trafi film „Ostatnia rodzina” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, opowiadający o losach rodziny wybitnego polskiego malarza Zdzisława Beksińskiego. Czekam na to, trochę z niecierpliwością, bo Beksiński jest mi wyjątkowo bliski, a dokładnie to jego malarstwo. Nie będę silił się na opis swoich oczekiwań odnośnie tego filmu, bo nie o to w tych słowach poniżej chodzi. Malarstwo Zdzisława Beksińskiego znam od dzieciństwa. To za sprawą ojca, który z wielką namiętnością kopiował jego dzieła. Chcąc nie chcąc, przez wiele lat dorastałem w kopii obrazów Beksińskiego i to w ich wnętrzu. Dosłownie.
W latach osiemdziesiątych mieszkania z betonowej płyty łączyły dwie rzeczy: wszechobecna szarość oraz meblościanka. Jedno i drugie było synonimem równości, wszyscy mieli tak samo, sprawiedliwie nudno. Jednolite życie nasycone alkoholem, kolejkami, brakiem papieru toaletowego, pobudzane wodą gazowaną produkowaną w domowych syfonach. Może dlatego mój ojciec doszedł do wniosku, że po kilku cyklach pejzaży Narwi i Biebrzy, samotnych brzózek o zachodzie słońca, przyszła pora na malowanie czegoś, co ma w sobie jakieś emocje. Rozpoczęło się wielkie naśladownictwo Beksińskiego.
Oprócz obrazów pamiętam jeszcze kilka rzeczy, bo jak się mieszka w obrazie, to trzeba wspomnieć o tym, jak wygląda i pachnie jego przestrzeń.
Przypominam sobie duszący zapach terpentyny i farb olejnych. Opary kolorów, ich wonne części, które ojciec łączył ze sobą na kawałku płyty. Żółcień kadmowa, chromowa, ultramaryna, błękit paryski, biel tytanowa. Niektóre z tych farb zostawały na ażurowych firmanach matki, jak odrobiny słońca pozbawione elektronów, zaschnięte promienie na kawału materiału. Rozstawiona na środku pokoju sztaluga, jak trójnoga machina z masą zawiasów, mosiężnymi zaciskami, poplamiona konstrukcja trzymająca w drewnianym uścisku obrazy. Kufle wypełnione pędzlami o różnym kształcie, do podmalówki, do tła, do szczegółów. Pracownia malarska z nieśmiertelną meblościanką w tle. I jeszcze jeden ważny element, czarno-biały telewizor z czterema przyciskami. Szara źrenica kineskopu wyświetlająca jedynie ruch, bo dźwięk nie miał żadnego znaczenia. W jego cylindrycznym kształcie odbijała się postać mojego ojca, który w skupieniu pracował nad szczegółami i mimo tego, że obrazy wypełniały kolory, ten cholerny telewizor zmieniał wszystko w monochromatyczny blask.
Pierwsze na ścianach naszego mieszkania pojawiły się kopie Kochanków Beksińskiego. Piszę w liczbie mnogiej, ponieważ ojciec przemalowywał ten obraz w różnych formatach. Obejmujące się, przenikające zgnilizną dwa trupy. Mimo śmierci, ciągle w sobie rozkochane. Tak odczytywałem ten obraz. Pełen dramaturgi i obrzydliwości do tej pory przypomina mi o nieśmiertelności tego uczucia. Idealny w przesłaniu, choć forma wyrwana jakby z odmętów piekieł. Sam Beksiński nie nadawał nazw swoim dziełom, tylko dlatego, że uważał za ważniejsze odczuwanie emocji towarzyszących oglądaniu, niż doszukiwanie się sensu czy jakiejś ideologii. Oczywiście mój ojciec dokonywał ulepszeń, poprawek i zmieniał obraz na swój sposób, ale według mnie nigdy nie udało mu się zrobić czegoś lepszego.
Po Kochankach na ścianach betonowego M3 zawisły katedry i cmentarne przestrzenie. Ojciec przemalowywał Beksińskiego z niewielkich reprodukcji i albumów. Powiększał specyficzne widzenie architektoniczne mistrza i to mi podobało się najbardziej. Dla dzieciaka wszelkie straszydła i maszkarony były jak bajkowe postacie, ale abstrakcyjne ujęcie głębi, horyzontu, lewitujących mas było czymś poruszającym. Metafizyczny świat organicznie połączony linią, wygładzone czerwienią powierzchnie pustyń, jeźdźcy na szkieletach koni, kobiety tulące truchła dzieci, połowy twarzy rozciągnięte w purpurowych konstrukcjach. Symbolika krzyża zmieniona w antenę odbierające sygnały z zaświatów, uśmiercony pocałunek kochanków, strach przed śmiercią, którego jako młody chłopak nie rozumiałem.
Dzisiaj trochę inaczej patrzę na to, po co mój ojciec kopiował tak dużo obrazów Beksińskiego. Dlaczego przez wiele lat mieszkałem w betonowej płycie z tak kolorowymi dziełami, które są nadal dla mnie bardziej fascynujące niż przerażające. Teraz wiem, że z szarości można wydusić światy odmienne, nieistniejące fizycznie, choć objawiające się w postaci obrazów czy zapisanych słów.
I tak sobie myślę, że mi czasami łatwiej jest malować słowami, niż rozmawiać.
Na film „Ostatnia rodzina” z pewnością pójdę. Ciekawe ile rzecz będzie zbieżnych, takich samych, bo przecież wtedy wszyscy mieli podobnie…
to już oficjalne! przyszła jesień, najlepsza pora na melancholijne wspominki, ty tu tego Beksinskiego, a mnie na słuchowiska radiowe i teatr telewizji naszło, jakoś smutno się zrobiło i szaro…
Cholera, może coś w tym jest, że to jesień. Beksińskiego wspominam z powodu filmu, chociaż muszę przyznać, że idealnie komponuje się z… przemijaniem 🙂
Co ciekawego odsłuchujesz i oglądasz?
Na jesienne wieczory polecam takie cudo: https://www.youtube.com/watch?v=1UZ69hKnjgs
– Panie Wroński, słyszał pan? Mąż żonę zgwałcił.
– To jest nieprawdopodobieństwo. Takiej siły ni ma!
Dialogi i aktorzy rewelacja, a w tle model ewolucji Wszechświata uznawany za najbardziej prawdopodobny.
ostatnio
http://ninateka.pl/audio/jesienny-wieczor-friedrich-durrenmatt
gdzie pokazane jest jak się mogą kończyć bliższe relacje z pisarzem, który tworzy na podstawie wydarzeń z własnego życia 🙂
…Już wiem co będę dziś wieczorem oglądać. Dzięki.
Nie mam pojęcia jak to jest być pisarzem, ale wydaje mi się, że ludzie którzy tworzą historie, opowiadając je wyrazami, dużo czerpią z życia, ale też z tego, co urodzi się w ich przewrotnych głowach. I tu wg mnie zaczyna się najciekawsze, bo nigdy nie wiadomo czy to, co jest napisane, wydarzyło się naprawdę czy nie, czy ta iluzja słów kryje odrobiny prawdziwych wydarzeń czy tylko fikcję.
A relacje z pisarzami, a raczej pisarkami … hmm żadnego/żadnej nie znam, ale myślę, że byłoby bardzo ciekawie 😉
To polecam jeszcze takie coś:
https://www.youtube.com/watch?v=XRiOIuNnK14
Nakręcone na podstawie opowiadania Marka Hłaski. Doskonałe studium ludzkiej natury, osadzone w komunistycznej rzeczywistości. Czas odbudowy kraju, odnowy…
Z pewnych miejsc po prostu nie da się uciec…