zawiła ta droga do ciebie,
nigdy nie doszedłem do jej końca
bo poręcze z ciał węży,
bo schody z powietrza,
bo przerwy w oddechu,
bo góry suchych liści i wspinaczka przez parki,
bo witraże oczu i ciągle trzeba przed kimś klękać
skondensowane turkusy nieba
to jedyny ślad, że tu chodziłaś,
da się je spędzić pod strzechę nocy
i zmienić w odbicie jesiennego szczęścia,
lub tak dla niepoznaki zafarbować złotem
żeby było jeszcze trudniej trafić
a teraz odloty żurawi,
i strach, że strącą cichą, marmurową szarość,
i muszę patrzeć jak się palą
na horyzoncie ich skrzydła,
i tak się martwię, że się zgubią
w tłumie termicznych kominów
iskry ich krzyków
upity październikiem
czuję, że ta droga we mnie znika,
że za chwilę biała plama
przemyci ją za granicę pamięci,
a tam szlabany mrozu,
szkliste, czarne dziury przypięte do oczu,
i oszronione mapy pustych ulic,
po których chodzę już tylko na spacer