za oknem wisi zima,
na linie z lodu,
spętana przez sople
przygotowane do przebicia ziemi
trudno mi ocenić
ile jeszcze będzie się tak męczyć,
bo z wywieszonym językiem
pcha mi się w ramiona,
jak skulona suka,
szuka kawałka skóry
żeby podotykać i nie być odrzucona
a kiedy mówię do niej:
przestań
drga na prostej linii ust
i tak bardzo przypomina mi ciebie,
że nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć
przyzwyczaiła się do tego, że mnie irytuje
kiedy sama łazi między latarniami,
że się kładzie z rozchylonymi udami
na ławkach w parku,
na maskach samochodów,
na płycie nagrobnej,
na czuprynach chłopców,
którzy uciekają od niej rozpaleni
i tylko wtedy umiem na nią patrzeć,
kiedy poplątana liną lodu
jest gotowa do torturowania
przez cieplejsze fronty,
przez gryzące ciemne chmury
więc jęczy w spadających kroplach,
wylizując uszczelki okna,
jakby była mnie ostatni raz spragniona,
jakby chciała, żebym ją z tego lodowego uścisku
raz na zawsze rozplątał,
żeby nie czuła się tak mocno skrępowana…