Czasami łapię się na tym, że idąc rano do kuchni bezwiednie zakładam jej kapcie. Szuram nimi po podłodze i nawet nie zauważam, że są za małe. Przyzwyczajam się do różowego koloru szybciej niż do jakiekolwiek innego. Gdy otwieram drzwi listonoszowi, nie mogę się nadziwić, że facet w różowych, damskich kapciach nie wywołuje niekontrolowanego, szyderczego uśmiechu, że może być odbierany tak bardzo poważnie.
Czasami myślę, że chciałby, aby łóżko było pościelone równo, żeby nie było w nim pogniecionych pułapek, ale mi to nigdy nie wychodzi. Zaglądam do niego tylko w nocy, i wtedy najbardziej brakuje mi jej leżącej na boku. Sylwetka wygięta w literę S, przeciągająca się w I. Nie ma potrzeby ścielić łóżka tak jak ona chce, kiedy jej tam nie ma.
Kiedy rozmawiam przez telefon, a rozmawiać mi się nie chcę, to wtrącam te jej: no, no. Zamrażam konwersacje tym: no, no, i mógłbym w tym momencie robić coś dodatkowego np: kanapki. Ona potrafiła się wtedy do mnie uśmiechać, łazić po pokoju, zalewać herbatę.
„No, no” wychodzi ze mnie bardzo poważnie, a tak bym chciał, żeby było obojętne.
Umiała zepsuć nawet dobry nastrój, zupełnie przypadkowo. A teraz w tym mieszkaniu wszystko działa, wszystko jest naprawione i nawet nie oczekuję tego, że się w najbliższym czasie zepsuje.